Polub nas na Facebook'u

czwartek, 25 sierpnia 2016

La Gomera


La Gomera- jedna z mniejszych wysp archipelagu Wysp Kanaryjskich. Według naszego kieszonkowego przewodnika "raj dla miłośników spacerów i osób ceniących bliski kontakt z naturą, nie oblegana przez turystów".Jednym słowem- idealne miejsce dla nas, i dlatego od początku La Gomera była na naszej liście miejsc do odwiedzenia podczas wyjazdu. Tym co nas w niej najbardziej pociągało, był Park Narodowy Garajonay. Obszar porośnięty wiecznie zielonym lasem laurowym. Powyginane stare drzewa gęsto porośnięte mchem- niesamowite! 


Chcieliśmy aby ta wycieczka była, przede wszystkim trekkingiem po tym lesie i obcowaniem z naturą.
Wycieczki z Teneryfy na La Gomerę oferowane przez biuro podróży kosztowały 75 lub 85 euro, w zależności, z której części wyspy bus zbierał turystów. My mieszkaliśmy w północnej, więc cena dla nas wynosiła 85 euro, po szybkim przeliczeniu wychodzi, ze koszt takiej wycieczki to prawie 400 zł.
Oczywiście można zorganizować samemu taką wycieczkę- dojeżdzając do Los Cristianos, wykupując bilet na prom i podróżować po La Gomerze wynajętym na miejscu samochodem. Wtedy koszt przeprawy promowej to 450- 500 zł, koszt wynajęcia auta za 1 dzień ok 160 zł (35 euro).
 Jeżeli wjeżdżamy na prom wynajętym wcześniej autem to koszt przeprawy promowej to 650 zł.
Bilety można zarezerwować i wykupić przez stronę Direct Ferries.
Nie są to małe pieniądze, dlatego jeżeli decydujemy się na taką opcję, warto zostać na wyspie dłużej niż 1 dzień. Mamy wtedy dużo czasu, żeby wędrować po Parku, zwiedzić stolicę czy inne miejsca na wyspie. Nocleg można zorganizować na kampingu La Laguna Grande. Wychodzi to cenowo dużo drożej niż jednodniowa wycieczka organizowana przez biuro podróży, ale wrażenia są nie do porównania, i zapewniam Was, że jeżeli mamy już wydać pieniądze na tą wyspę, to właśnie organizując wycieczkę na własny koszt.
Tak zrobilibyśmy teraz. Rok temu zdecydowaliśmy się znaleźć wycieczkę zorganizowaną. Nie przez biuro podróży, ale lokalną. Dzięki temu zaoszczędziliśmy 130 zł na osobę. Jak się okazało nie ma nic za darmo. Było taniej, ale były też minusy...  Dużo czasu zajęło nam chodzenie po mieście i szukanie opcji z dłuższym trekingiem w Parku Garajonay. Osoby z którymi o tym rozmawialiśmy, nie bardzo wiedziały o co nam chodzi. Wycieczki organizowane wyglądają tak, że turyści wsiadają do autobusu, który objeżdża wyspę, wysadzając ich w strategicznych punktach na 5 min, by zrobić kilka fotek i ruszyć dalej. Treking? Nic z tych rzeczy.
Po 3 godzinach chodzenia po mieście i szukania trekingu, trafiliśmy w końcu do starszego Pana, siedzącego w lokalnym biurze wycieczkowym. Mimo jego łamanego angielskiego, udało nam się dogadać, o co nam chodzi. Pan wykonał kilka telefonów do organizatorów takich wycieczek w mieście. Ze śmiechem zauważył, że każdy do kogo dzwonił, wiedział o co chodzi, bo chyba nie było lokalnego biura, do którego wcześniej byśmy nie zajrzeli. Jedyne co mógł dla nas zrobić, to załatwić wycieczkę na kolejny dzień, po korzystnej cenie 57 euro za osobę, ale w języku angielskim, bo w tym dniu nie ma polskiego przewodnika. 
Cena była atrakcyjna, my innej opcji nie widzieliśmy, więc stwierdziliśmy że podszlifujemy angielski i weźmiemy tą wycieczkę.

Następnego dnia już o 6.10 pod hotelem czekał na nas bus, który zaraz ruszył dalej, żeby zbierać resztę turystów z wyspy. W tym miejscu trzeba zaznaczyć kim była cała reszta turystów z naszej wycieczki. Głownie Niemcy- zdecydowanie po 50 roku życia. Trochę Hiszpanów- jeszcze starszych, w wieku emerytalnym. Nasz przewodnik w trakcie jazdy do Los Christianos, próbował nakreślić plan wycieczki i opowiedzieć co nieco o La Gomerze. Problem polegał na tym, że z uwagi na większość niemieckich turystów, najwięcej informacji przekazywał po niemiecku. Następnie tłumaczył to na hiszpański, a że po angielsku zwracał się tylko do naszej dwójki- ograniczał się do kilku zdań, skracając informacje do minimum. Zawsze zależy nam na tym, żeby wynieść z podróży jak najwięcej- wspomnień, ale również różnych informacji i doświadczeń. Nasz niemiecki, ani tym bardziej hiszpański, nie jest na takim poziomie, abyśmy mogli zrozumieć, co przewodnik mówi do reszty wycieczki. Czuliśmy się strasznie pokrzywdzeni tym faktem, czego nie omieszkaliśmy owemu przewodnikowi zgłosić. Ten jednak nie nie zbyt przejął się naszymi uwagami, i do końca wycieczki odzywał się do nas jedynie w kilku zdaniach.
Prom ruszał z San Sebastian i w ekspresowym tempie: 50 min, pokonał sporą odległość dzielącą obie wyspy. Mimo tak krótkiego czasu podróży, animatorzy obecni na promie nie pozwalają się nudzić. Zabawiają turystów pokazami tańca, grami: bingo, jaka to melodia itp. Dzięki temu, zanim się spostrzegliśmy byliśmy na miejscu.





  Szybko przesiedliśmy się do busa, który zabrał nas w objazdówkę po wyspie. Tu spotkało nas kolejne rozczarowanie- żadnego kontaktu z wyspą- oglądanie krajobrazów jedynie zza szyby autokaru, krótkie postoje przy miradorach na zdjęcia. Dla ludzi, którzy robią wszystko na pochybel i pod prąd, taka sytuacja była na prawdę ciężka do zniesienia. Jak ciężka- zostało uwiecznione na zdjęciach: okulary zasłaniają dławione łzy, ale czerwony nos zdradza stan duszy. Dziś mamy z tego ubaw po pachy, ale wtedy nie było tak zabawnie ;)

Zapłakana Monia- wciśnięta między emerytownych turystów, wypuszczana z busa tylko na zrobienie zdjęcia
Hilda- typowa przedstawicielka uczestników wycieczki
Kiedy w końcu dojeżdżamy do głównego punktu wycieczki- parku Garajonay, nasz wymarzony kilku godzinny trekking, zamienia się w żałosne 30 min "czasu wolnego". 30 minut? Co można zrobić w 30 minut? Gdybyśmy chociaż mieli dokładną mapę szlaków, znaleźlibyśmy najkrótszą trasę, którą zdążylibyśmy przejść w tym śmiesznym czasie. Takiej mapy nie mieliśmy, więc poszliśmy przed siebie i po pewnym czasie musieliśmy po prostu zawrócić się na pięcie i wrócić do punktu zbiórki. Mimo tej całej sytuacji próbowaliśmy cieszyć się tymi widokami które nas otaczały. Las laurowy jest na prawdę niesamowity! Tak bardzo zielony i wilgotny. Powykręcane stare drzewa porasta gęsty, zwisający mech. Gdy wchodzi się pomiędzy te drzewa, od razu robi się zimniej, wilgotniej, zmienia się zapach powietrza. Mimo, że wszędzie są wyznaczone, nawet odgrodzone drewnianymi płotkami szlaki, jest w tym parku coś z dzikiej i pierwotnej puszczy. Mimo, że mieliśmy tak mało czasu, żeby tam spacerować, byliśmy pod ogromnym wrażeniem tej dzikiej przyrody i cieszyliśmy się, że mogliśmy tam być.







Kolejnym przystankiem był ogród botaniczny w Valehermoso. Jeżeli chodzi o sam ogród, nic specjalnego tam nie widzieliśmy. Przewodnik zaprowadził nas do tamtejszej cukierni, która sprzedawała lokalne ciastka o korzennych smakach. Miał on niewątpliwie profity z tego, że przyprowadza tam swoje grupy, ale zapach tych ciasteczek był tak zachęcający, że też musieliśmy je kupić. Prawdziwą zaletą tego przystanku były wspaniałe panoramy z Teide w tle. 












Następnie przejechaliśmy do wioski Agulo, a właściwie do przydrożnej restauracji, z którym biuro też pewnie miało umowę. Tam czekał na nas obiad, który zjedliśmy przy jednym stole z 2 emerytowanymi małżeństwami z Hiszpanii, którzy chętnie wznosili toasty lokalnym winem.


Po obiedzie odbył się pokaz języka gwizdanego- rdzennego sposobu porozumiewania się mieszkańców wyspy. Wykształcił się on dawno temu, kiedy przekazywanie informacji na duże odległości, z uwagi na ukształtowanie terenu, było trudne i zabierało dużo czasu. Mieszkańcy stworzyli system porozumiewania się oparty na gwizdanych dźwiękach, które roznosiły się w powietrzu w ciągu kilku sekund. Język ten jest używany do dziś. Co więcej- mieszkańcy wyspy są z niego bardzo dumni i aby uchronić go przed zapomnieniem, uczy się go w szkołach na wyspie.
 Gdy reszta wycieczki kończyła obiad, my uprosiliśmy przewodnika, aby dał naszej dwójce chwilę czasu na przejście się po miasteczku. Czasu było tyle, żeby pobiegać wąskimi uliczkami miasta, które z powodu sjesty były zupełnie puste. Autokar zgarnął nas po drodze i ruszyliśmy z powrotem do San Sebastian.




W stolicy przeszliśmy główną ulicą, zobaczyliśmy dom kolumba, wieżę hrabiego i mieliśmy czas wolny. Znów, było to tyle czasu, że większe zwiedzanie nie wchodziło w grę. Pokręciliśmy się po centrum, poszliśmy na plażę i wypiliśmy kawę w porcie. Zapakowaliśmy się na prom i wróciliśmy do Los Christianos, a potem do hotelu.









Mimo, że taka zorganizowana wycieczka, zupełnie nie przypomina sposobu w jaki zwiedzamy i spędzamy czas w nowym miejscu, gdybyśmy mieli wybierać: jechać na taka wycieczkę, albo nie jechać wcale: pojechalibyśmy jeszcze raz. Zobaczyliśmy niewiele, pobieżnie i głównie przez szybę autokaru, ale to zawsze więcej niż nie zobaczyć nic. Mogliśmy pospacerować po dzikim, pierwotnym lesie laurowym i poznaliśmy tradycje rdzennych mieszkańców wyspy.
Bogatsi o to doświadczenie, teraz pojechalibyśmy tam na 2 dni, wypożyczylibyśmy auto na miejscu i zwiedzili wszystko, co by interesowało nas, a nie to co przewodnik uznał za stosowne. Jedlibyśmy tam, gdzie było by dobre jedzenie, ładny widok i atmosfera, a nie tam gdzie ktoś to z góry ustawił. Na park Garajonay poświęcilibyśmy cały dzień. Wspięlibyśmy się na najwyższy szczyt La Gomery: Alto de Garajonay, skąd można podziwiać wspaniałą panoramę wyspy. Spacerowalibyśmy wieczorem po spowitym mgłą lesie, wśród powyginanych, omszałych drzew i najlepiej spali w jego centrum.  Może kiedyś tam wrócimy i zrealizujemy ten plan, a póki co polecamy go Wam.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz