Polub nas na Facebook'u

środa, 24 sierpnia 2016

Góry Anaga







Góry Anaga, są przeciwieństwem wulkanicznego krajobrazu Parku Narodowego Teide. Mnóstwo w nich bujnej zieleni i już sama trasa, poprowadzona przez góry dostarcza niesamowitych widoków. Co rusz napotykamy miradory, z których rozpościera się wspaniały widok, na położone w dole wioski i miasteczka. Z obu stron drogi otacza nas gęsty las, co sprawia, że zaczynamy żałować, że nie wzięliśmy samochodu w wersji cabrio, żeby jeszcze intensywniej chłonąć  otaczającą nas przyrodę. 





Nasza trasa wiedzie z Puerto de la Cruz,  przez San Cristobal de la Laguna, Las Mercedes i El Bailadero. W El Bailadero zjeżdża się z głównej trasy TF-12 w TF-123. Dalsza droga wiodąca do Chamorgi, gdzie planowaliśmy zostawić samochód, jest tak kręta, że paliwo w baku naszego auta, znika w zastraszającym tempie. Był to pierwszy dzień z wypożyczonym autem więc bak był pełen. Zanim dojechaliśmy do Chamorgi, wskazówka stanu paliwa niebezpiecznie zbliżyła się do lewego końca...Zaczęliśmy się obawiać jak uda nam się pokonać drogę powrotną, skoro już teraz jedziemy prawie na rezerwie...Postanowiliśmy się tym chwilowo nie martwić, tylko zaparkowaliśmy auto przy kościółku w Chamorga i ruszyliśmy szlakiem do Roque Bermejo.  




Szlak jest dobrze oznakowany i dosyć łatwo można się nim poruszać. Dookoła wspaniałe widoki na morze i dzika przyroda. Na szlaku spotykamy jedynie pojedynczych wędrowców i kozy...Całe stado kóz, które nic nie robią sobie z naszej obecności.










 Po 3 godzinach marszu, naszym oczom ukazuje się mała plaża położona nad zatoczką. Nie ma tam żadnego turysty. Jest kapliczka i kilka budynków, a oprócz tego, tylko morze, fale i my. Wypoczynek na takiej plaży smakuje zupełnie inaczej, niż codzienne chodzenie na publiczną, obleganą plażę, pełną komercji w postaci budek z lodami, fast foodami itp. Uwielbiamy takie klimaty. Sama wędrówka tu była przyjemnością, a możliwość kąpania się na bezludnej plaży dopełniła całości. Jeżeli nawet jesteście zwolennikami turystycznych kąpielisk, wybierzcie się chociaż raz na jakąś odludną plaże, a zobaczycie różnicę! Już nigdy nie będziecie chcieli wrócić do tego komercyjnego molochu.










 Gdy nasyciliśmy się tym miejscem, zebraliśmy sie w drogę powrotną. Wróciliśmy inna trasą, która nie jest oznaczona w przewodnikach. Okrążała ona masyw górski z drugiej strony. Tutaj zbocza były gęsto porośnięte kaktusami porytymi kuszącymi opuncjami i innymi sukulentami.  







Gdy wróciliśmy do auta, ze smutkiem stwierdziliśmy, że benzyna nie uzupełniła się sama, jakimś magicznym sposobem. Kontrolka baku nieubłaganie twierdziła, że  jedziemy na rezerwie. Do najbliższej stacji benzynowej był kawał krętej, górskiej drogi. Oczami wyobraźni już widzieliśmy, jak pchamy auto kilkadziesiąt kilometrów w dół, walcząc z szalonymi zakrętami na drodze. Szczerze powiedziawszy to byliśmy mocno spanikowani, już w drodze na górę, gdy benzyna zaczęła tak szybko ubywać. Podczas wędrówki staraliśmy się o tym nie myśleć, ale w drodze powrotnej, jadąc na oparach, mając świadomość, że w każdej chwili możemy stanąć  na środku drogi, mieliśmy nóż na gardle. Gdy na trasie spotkaliśmy kierowcę miejscowego  autobusu, pokazując na migi że nie mamy benzyny, próbowaliśmy dowiedzieć sie gdzie jest najbliższa stacja benzynowa. Kierowca tylko wzruszył ramionami i pokazał „daleko, daleko”.

Potem próbowaliśmy szczęścia w przydrożnej knajpie. Tam oczywiście też nikt nie mówił po angielsku, ale wykorzystując słowo którego nauczyliśmy się od kierowcy autobusu, wyjaśniliśmy wszystkim zgromadzonym w czym problem: „No gasolina!”. Jeden z panów wyszedł z nami do auta, by zobaczyć stan licznika, po czym pokazał na mapie najbliższą stację benzynową. Gestem reki pokazał, że droga prowadzi cały czas w dół, dzięki czemu powinniśmy tam dojechać nawet na pustym baku. To nas trochę uspokoiło, nie mniej jednak, odetchnęliśmy dopiero, gdy tam dotarliśmy i zatankowaliśmy bak do pełna. Ta przygoda nauczyła nas, by nie ufać krętym górskim drogom. Następnym razem, gdy będziemy udawać się w taką podróż, oprócz pełnego baku, zaopatrzymy się również w kanister paliwa.








Słońce było jeszcze wysoko, więc postanowiliśmy wykorzystać czas i zobaczyć coś jeszcze. Wybór padł na plażę, która jest określana jako najpiękniejsza na Teneryfie: Playa de las t=Teresitas w San Andres. Jest to 100% sztuczna plaża, stworzona w latach 70-tych z piasku przywiezionego z Sahary. Właśnie dlatego tak różni się, od naturalnych, czarnych plaż Teneryfy. Z uwagi na dosyć późną porę jak na plażowanie, ludzi było już bardzo nie wiele, ale nawet mimo, że nie było tam tłumów, zupełnie nam się tam nie podobało. Może to podświadoma niechęć do wszystkiego co sztuczne i stworzone pod turystów, a może po prostu ta plaża, nie mogła się równać z plażą, którą widzieliśmy kilka godzin wcześniej. To jest ten paradoks: nawet gdy przeczytasz kilka przewodników, przewertujesz internet w poszukiwaniu przydatnych informacji, i tak nie znajdziesz informacji o tym, co może okazać się najpiękniejsze na całym wyjeździe, i tylko zbaczając z utartych dróg możesz to odnaleźć. 




Nie chcieliśmy marnować tu czasu, więc szybko zebraliśmy się i pojechaliśmy dalej do Igueste de San Andres. Z góry roztacza się wspaniały widok na San Andres, sprawiające wrażenie przyklejonego do skały. 

W Igueste zostawiliśmy samochód na postoju i spacerkiem udaliśmy się przed siebie bez większego celu. Po drodze mijaliśmy uroczy kościółek i nie liczne zabudowania. Po pół godzinnym spacerku, dotarliśmy do kamienistej plaży, akurat gdy słońce już chyliło się ku zachodowi. 






Potem przejechaliśmy jeszcze dalej do zupełnie opustoszałej plaży, przy której znajduje się przyklejony do skały, odosobniony hotel. Idealna opcja dla ludzi szukających spokoju na wakacjach. Według przewodnika, jest to plaża dla nudystów. Ostatnim przystankiem była sama stolica: Santa Cruz de Tenerife. Nie skupialiśmy się już na zwiedzaniu, zmęczeni i głodni. Zaparkowaliśmy auto i krążyliśmy uliczkami miasta w poszukiwaniu miejsca na kolację, ponieważ było już za późno żeby wracać do hotelu. Była to jedyna kolacja którą jedliśmy w restauracji. Zwykle staraliśmy się zdążyć do hotelu, by nie wydawać dodatkowych pieniędzy, skoro mieliśmy wykupione all inclusive. Jedząc tylko śniadania i kolacje i tak nie przejadaliśmy średniej, która przypadała na statystycznego gościa hotelu. W restauracji wybraliśmy typowo hiszpańskie danie: paelę: smażony ryż z owocami morza. Do tego granita, i nocna atmosfera miasta: nic więcej nie potrzeba, po dniu pełnym wrażeń.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz