Góry Anaga, są przeciwieństwem wulkanicznego krajobrazu
Parku Narodowego Teide. Mnóstwo w nich bujnej zieleni i już sama trasa, poprowadzona przez góry dostarcza niesamowitych widoków. Co rusz napotykamy
miradory, z których rozpościera się wspaniały widok, na położone w dole wioski
i miasteczka. Z obu stron drogi otacza nas gęsty las, co sprawia, że zaczynamy
żałować, że nie wzięliśmy samochodu w
wersji cabrio, żeby jeszcze intensywniej chłonąć otaczającą nas przyrodę.
Nasza trasa wiedzie
z Puerto de la Cruz, przez San Cristobal
de la Laguna, Las Mercedes i El Bailadero. W El Bailadero zjeżdża się z głównej
trasy TF-12 w TF-123. Dalsza droga wiodąca do Chamorgi, gdzie planowaliśmy zostawić
samochód, jest tak kręta, że paliwo w baku naszego auta, znika w zastraszającym
tempie. Był to pierwszy dzień z wypożyczonym autem więc bak był pełen. Zanim dojechaliśmy
do Chamorgi, wskazówka stanu paliwa niebezpiecznie zbliżyła się do lewego końca...Zaczęliśmy
się obawiać jak uda nam się pokonać drogę powrotną, skoro już teraz jedziemy
prawie na rezerwie...Postanowiliśmy się tym chwilowo nie martwić, tylko
zaparkowaliśmy auto przy kościółku w Chamorga i ruszyliśmy szlakiem do Roque
Bermejo.
Szlak jest dobrze oznakowany i dosyć łatwo można się nim poruszać. Dookoła
wspaniałe widoki na morze i dzika przyroda. Na szlaku spotykamy jedynie pojedynczych
wędrowców i kozy...Całe stado kóz, które nic nie robią sobie z naszej
obecności.
Po 3 godzinach marszu, naszym oczom ukazuje się mała plaża położona
nad zatoczką. Nie ma tam żadnego turysty. Jest kapliczka i kilka budynków, a oprócz tego, tylko morze, fale i my. Wypoczynek na takiej plaży smakuje zupełnie
inaczej, niż codzienne chodzenie na publiczną, obleganą plażę, pełną komercji w
postaci budek z lodami, fast foodami itp. Uwielbiamy takie klimaty. Sama
wędrówka tu była przyjemnością, a możliwość kąpania się na bezludnej plaży
dopełniła całości. Jeżeli nawet jesteście zwolennikami turystycznych kąpielisk,
wybierzcie się chociaż raz na jakąś odludną plaże, a zobaczycie różnicę! Już
nigdy nie będziecie chcieli wrócić do tego komercyjnego molochu.
Gdy nasyciliśmy
się tym miejscem, zebraliśmy sie w drogę powrotną. Wróciliśmy inna trasą, która
nie jest oznaczona w przewodnikach. Okrążała ona masyw górski z drugiej strony.
Tutaj zbocza były gęsto porośnięte kaktusami porytymi kuszącymi
opuncjami i innymi sukulentami.
Gdy wróciliśmy do auta, ze
smutkiem stwierdziliśmy, że benzyna nie uzupełniła się sama, jakimś magicznym
sposobem. Kontrolka baku nieubłaganie twierdziła, że jedziemy na rezerwie. Do najbliższej stacji
benzynowej był kawał krętej, górskiej drogi. Oczami wyobraźni już widzieliśmy,
jak pchamy auto kilkadziesiąt kilometrów w dół, walcząc z szalonymi zakrętami
na drodze. Szczerze powiedziawszy to byliśmy mocno spanikowani, już w drodze na
górę, gdy benzyna zaczęła tak szybko ubywać. Podczas wędrówki staraliśmy się o
tym nie myśleć, ale w drodze powrotnej, jadąc na oparach, mając świadomość, że
w każdej chwili możemy stanąć na środku
drogi, mieliśmy nóż na gardle. Gdy na trasie spotkaliśmy kierowcę miejscowego autobusu, pokazując na migi że nie mamy
benzyny, próbowaliśmy dowiedzieć sie gdzie jest najbliższa stacja benzynowa.
Kierowca tylko wzruszył ramionami i pokazał „daleko, daleko”.
Potem próbowaliśmy
szczęścia w przydrożnej knajpie. Tam oczywiście też nikt nie mówił po angielsku,
ale wykorzystując słowo którego nauczyliśmy się od kierowcy autobusu, wyjaśniliśmy
wszystkim zgromadzonym w czym problem: „No gasolina!”. Jeden z panów wyszedł z nami
do auta, by zobaczyć stan licznika, po czym pokazał na mapie najbliższą stację
benzynową. Gestem reki pokazał, że droga prowadzi cały czas w dół, dzięki czemu
powinniśmy tam dojechać nawet na pustym baku. To nas trochę uspokoiło, nie mniej
jednak, odetchnęliśmy dopiero, gdy tam dotarliśmy i zatankowaliśmy bak do
pełna. Ta przygoda nauczyła nas, by nie ufać krętym górskim drogom. Następnym
razem, gdy będziemy udawać się w taką podróż, oprócz pełnego baku, zaopatrzymy
się również w kanister paliwa.
Słońce było jeszcze wysoko, więc postanowiliśmy wykorzystać
czas i zobaczyć coś jeszcze. Wybór padł
na plażę, która jest określana jako najpiękniejsza na Teneryfie: Playa de las
t=Teresitas w San Andres. Jest to 100% sztuczna plaża, stworzona w latach 70-tych
z piasku przywiezionego z Sahary. Właśnie dlatego tak różni się, od
naturalnych, czarnych plaż Teneryfy. Z uwagi na dosyć późną porę jak na
plażowanie, ludzi było już bardzo nie wiele, ale nawet mimo, że nie było tam
tłumów, zupełnie nam się tam nie podobało. Może to podświadoma niechęć do wszystkiego
co sztuczne i stworzone pod turystów, a może po prostu ta plaża, nie mogła się
równać z plażą, którą widzieliśmy kilka godzin wcześniej. To jest ten paradoks:
nawet gdy przeczytasz kilka przewodników, przewertujesz internet w poszukiwaniu
przydatnych informacji, i tak nie znajdziesz informacji o tym, co może okazać
się najpiękniejsze na całym wyjeździe, i tylko zbaczając z utartych dróg możesz
to odnaleźć.
Nie chcieliśmy marnować tu czasu, więc szybko zebraliśmy się i pojechaliśmy
dalej do Igueste de San Andres. Z góry roztacza się wspaniały widok na San
Andres, sprawiające wrażenie przyklejonego do skały.
W Igueste zostawiliśmy samochód na postoju i
spacerkiem udaliśmy się przed siebie bez większego celu. Po drodze mijaliśmy
uroczy kościółek i nie liczne zabudowania. Po pół godzinnym spacerku,
dotarliśmy do kamienistej plaży, akurat gdy słońce już chyliło się ku
zachodowi.
Potem przejechaliśmy jeszcze dalej do zupełnie opustoszałej plaży,
przy której znajduje się przyklejony do skały, odosobniony hotel. Idealna opcja
dla ludzi szukających spokoju na wakacjach. Według przewodnika, jest to plaża
dla nudystów. Ostatnim przystankiem była sama stolica: Santa Cruz de Tenerife. Nie
skupialiśmy się już na zwiedzaniu, zmęczeni i głodni. Zaparkowaliśmy auto i
krążyliśmy uliczkami miasta w poszukiwaniu miejsca na kolację, ponieważ było
już za późno żeby wracać do hotelu. Była to jedyna kolacja którą jedliśmy w
restauracji. Zwykle staraliśmy się zdążyć do hotelu, by nie wydawać dodatkowych
pieniędzy, skoro mieliśmy wykupione all inclusive. Jedząc tylko śniadania i
kolacje i tak nie przejadaliśmy średniej, która przypadała na statystycznego
gościa hotelu. W restauracji wybraliśmy typowo hiszpańskie danie: paelę:
smażony ryż z owocami morza. Do tego granita, i nocna atmosfera miasta: nic
więcej nie potrzeba, po dniu pełnym wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz